W czasach, gdy szczytem elektronizacji były słynne rosyjskie gierki, a czymś absolutnie niewyobrażalnym było posiadanie osobistego komputera, zdolnego do komunikowania się z całym światem, pojawiły się w naszej dzielnicy pierwsze komputery Atari. W siermiężnym, kartkowym okresie późnojaruzelskim, Atari było oknem na cywilizację, a jego posiadacz nie dość, że stawał się dzielnicowym guru, to w dodatku uważano go za wybrańca losu.
Rok 1988 był zaiste dziwnym rokiem, ale dla właściciela tej cudownej maszyny było to kompletnie nieistotnym szczegółem. Największą rozkoszą atarowca nie było oglądanie w telewizji strajków, przemian społecznych, wyborów kontraktowych, czy demonstracji ulicznych. Ukojeniem dla niego było wrzucenie do magnetofonu kasety z jedną z dziesiątek gier na Atari i wsłuchiwanie się w boski dla uszu, charakterystyczny dźwięk wgrywania w pamięć komputera River Raid albo Freda. Dziś, kiedy aby uruchomić jakąkolwiek, choćby najbardziej skomplikowaną komputerową symulację, wystarczy odpalić plik z rozszerzeniem "exe", nie do pomyślenia wydaje się fakt, że wgrywanie gry, zaklinanie kasety, żeby się nie zacięła i modlenie się nad ekranem komputera, aby nie pokazał ekranu z napisem "Self test", urastało do rangi swoistego misterium. Podówczas wszelki ruchomy obraz na ekranie komputera (nie daj Boże jeszcze kolorowym), był jak cud natury, a wszelkie niedociągnięcia graficzne na karcie Hercules, czy CGA, pikseloza albo mora, nie miały większego znaczenia. Nikt nie zwracał większej uwagi na to, że rozdzielczość ekranu wynosi 320 na 200, że gra w zasadzie jest tandetna, jej fabuła prościutka, a jej zakończenie wymaga jednego wieczoru upartego wymachiwania dżojstikiem. Liczył się sam fakt tego, że "cokolwiek się ruszało na ekranie" oraz to, że status społeczny właściciela tego cacka wzrastał niepomiernie w promieniu dwóch kwartałów. Pionierskie czasy komputeryzacji w Polsce minęły dawno, a jakimś kosmicznym dziwakiem jest ktoś, kto nie posiada komputera z podłączonym internetem. Atarowcy, amigowcy i spektrumowcy uważani są za romantycznych bohaterów, którzy nie dają się uwieść postomodernistycznej modzie na najszybsze pecety i konsole do gier. Być może pozostali przyżyciu reprezentanci starej szkoły elektroniki czują się (w swoim mniemaniu rzecz jasna) kimś wyjątkowym i nonkonformistycznie podchodzącym do świata. Jeszcze do niedawna patrzylibyśmy na nich z litościwym uśmieszkiem, z poczuciem niekłamanej wyższości i nieudawanym zdziwieniem, dziś jednak, posiadacze takich "retro - komputerów" są szanowanymi obywatelami, Tymi Którzy
|
Wprowadzali Polskę Na Tory Komputeryzacji. W pop zalewie pecetowej, użytkowanie Atari jest wręcz podziwiane z rozrzewnieniem i głęboką zadumą. Swoją drogą w dzisiejszych, okrutnych czasach, pędzących niczym najnowsze Athlony, czy P4, niewiele trzeba czasu, aby cokolwiek stało się zabytkiem techniki, wystarczyła jedna dekada, aby z Atari przesiąść na pierwsze Pecety, które już dziś co najwyżej mogłyby posłużyć za trochę szybsze kalkulatory, ewentualnie platformy do pogrywania w Dooma albo Mortal Kombat. Atarowiec jest dumny z tego, kim jest, patrzy na "Nowoczesnych" z takim samym poczuciem wyższości jak na niego patrzono kilka lat temu. Przetrzymując trudne czasy prosperity dla producentów kości opartych na technologii Intela, staje się powoli ów "kustosz muzeum Atari i Amigi" jeszcze większym guru niż był wówczas, gdy jako 14- letni chłopak zapraszał do siebie kolegów na wieczorki z Cudem Techniki.. Dziś zresztą posiadacz wszystkiego, co różni się od zwyczajnego peceta z Windowsem jest traktowany z podziwem. Wszelkie nowinki, które pozwalają wyrwać się z nurtu microsoftyzacji komputera, cieszą się sporym uznaniem, a dla umęczonego coraz to nowymi windowsowymi bugami użytkownika są symbolem walki z imperium Wielkiego Billa. Mentalność ludzka jest niezmienna - człowiek co rusz musi walczyć z jakimś imperium, choćby dla zaspokojenia własnych ambicji. Zjednoczeni w wielkiej sile internauci, świadomi własnej potęgi chcą własnym kunsztem twórczym zmieść z powierzchni ziemi monopolistę, tworząc takie cuda jak Linux, czy Open Office - programy darmowe, wolne i niezależne z możliwością ingerencji w kod wewnętrzny. Kreacja niezależności, inności i różnorodności, zapoczątkowana przez nie dających się ponieść fali popytu na pecety pionierów komputeryzacji, inspirowana ich poczuciem bycia kimś lepszym, jest kołem zamachowym dla współcześnie rozumianego pojęcia wolności. Wolność, od zarania dziejów fundamentalna wartość w życiu każdego człowieka, dziś nabiera innego znaczenia. W czasach, gdy piractwo komputerowe urasta do roli partyzantki komputerowej, a współtworzenie nowych, coraz doskonalszych programów komputerowych przez zdolnych, domorosłych programistów, zapoczątkowało istnienie NetSpołeczności (aby nie nazwać tego Komuną), wolność ta nabiera dużo wyraźniejszych barw i bardziej wyrazisty kształt. Dziś jest ona globalną wartością o wirtualnym znaczeniu, ale ten wirtualizm jest o wiele realniejszy niż by się mogło zdawać, dotyka on bowiem problemu całej społeczności, która może się dziś porozumieć za pomocą jednego kliknięcia myszką - jeszcze nigdy wartość ta, nie była tak pożądana jak dziś.
JUAN CARLOS
|