1995 rok - pamiętny rok w historii muzyki. Był to rok eksplozji niesamowitego zjawiska, jakim była moda na boysbandy. Żeby wszystko było jasne i dla młodszych pokoleń: boysband - zespół muzyczny składający się z kilku niezwykle przystojnych, raczej lalusiowatych chłopców (no dobra niech będzie mężczyzn), śpiewających głosikami kastrackimi jakieś farmazony o tym, jak bardzo kochają piękną dziewczynę, dla której chcą zrobić wszystko (aczkolwiek na pewno nie staną się dla niej męscy).
Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że dopiero półmetek lat '90 odkrył boysbandy. Przecież wszyscy pamiętają (albo przynajmniej słyszeli opowieści mam) o magicznej czwórce robali z Liverpoolu, czyli o Beatles'ach. Co to był za szał! Gdy podczas koncertów rozlegał się pisk rozhisteryzowanych fanek, było go słychać w całym mieście.
Łzy, krzyki uwielbienia, transparenty z wyznaniami miłości do poszczególnych członków zespołu… Aż się robi niedobrze od tej słodyczy… Ale trzeba przyznać, że Beatles'i trzymali fason. Byli ekipą rock'n'roll'owców, co się chwali. Natomiast jeżeli chodzi o rozkwit boysbandów w latach '90, to niestety tu już tak chlubnie nie było…
Początek odrodzenia boysbandów zawdzięczamy tym razem pięciu pięknym gogusiom z Florydy. Mowa oczywiście o Backstreet Boys.
Czy usłyszałam właśnie jęk jakiejś niewyżytej fanki? Ufff… na szczęście to tylko powiew wiatru. Już się przestraszyłam, że znów wraca koszmar tamtych lat.
Hamburg '95- wtedy właśnie zaczęła się prawdziwa kariera chłopaczków. Najstarszy Kevin (wtedy 25-latek), jego kuzyn Brian (zwany seksi- oczko), Howie- kręciołek (ze względu na ponętne loczki na pustej główce), AJ (chłopak o dość ciekawym image'u, z kolczykami we wszystkich możliwych miejscach, aczkolwiek śpiewający senne ballady…) oraz siusiumajtek Nick podbili serca młodych dziewcząt i potrafili powalić je na kolana jednym chuchnięciem (może to przez nieświeży oddech). Cały fenomen BSB (gdyby ktoś z Was był takim szczęściarzem, że nie ma pojęcia co oznacza ten skrót, to jako, że czuję się ofiarą tamtych lat, sadystycznie uświadomię, że to właśnie Backstreet Boys) polegał na tym, że 'śpiewacy' byli jak z obrazka: ładne buźki, wysportowane sylwetki i kształtne tyłeczki. Dodajmy do tego marzycielskie
|
spojrzenia rzucane dziewczętom ze sceny podczas koncertu i już mamy masło, a nie kobietę. Hańba tym, które na to poszły! W końcu muzycznie to było dno. Teksty ciągle o tym samym, niczym depresyjne wyznanie żałosnego i nadwrażliwego Kordiana (oczywiście chodzi o bohatera książki Słowackiego), romantyczna słodycz, moim zdaniem jednak przynosząca więcej kilogramów niż przyjemności. Melodie ckliwe i brzmiące, jak błaganie skazańca o ostatniego papierosa przed egzekucją. No i jeszcze te miliony fanek śliniących się na widok lalusiów, gotowe zdjąć swoją piękną, koronkową bieliznę i rzucić na scenę…
Muszę przyznać, że kilka moich koleżanek dopadła BSB-mania i gdy pomyślę z jakim zapałem potrafiły godzinami mówić o swoich idolach i wpatrywać się w ich słodziutkie buziunie na plakatach rozwieszonych nad łóżkami, naprawdę jestem pełna podziwu. W końcu takie oddanie to jednak coś wspaniałego. Ale racjonalnie rzecz biorąc, tych facetów (niech mi wybaczą wszyscy prawdziwi faceci, że użyłam tego określenia odnośnie 'cudownej piątki'!) można porównać do różowych lizaków, więc dobry smak i przyzwoitość nakazywałyby jednak trochę powściągliwości w okazywaniu uwielbienia…
Na szczęście czas słodkich pustaków minął. Szkoda tylko, że gusta muzyczne ewoluowały z 'I wanna be with you' na 'ciemno już, zgasły wszystkie światła', a fani zamiast piszczeć i płakać z podniecenia, rzucają tzw. mięchem na lewo i prawo, siedząc sobie na osiedlowych ławeczkach.
LIZ
PS Powyższy tekst absolutnie nie miał być wymierzeniem policzka fanom tego typu muzyki, tylko wygłoszeniem mojej skromnej (całkowicie subiektywnej - bo skoro mojej to nie mogło być inaczej) opinii.
|