Czasami śmierć obcej nam osoby może sprawić więcej smutku niż moglibyśmy się tego spodziewać. Zwłaszcza, gdy przychodzi ona przedwcześnie.
W pewien upalny, letni dzień dwóch gołowąsych dżentelmenów udało się z uzbieranymi resztkami kieszonkowych w stronę centrum miasta. Mimo że sklepów muzycznych było w okolicy kilka, to za cel obrali sobie kiosk z kasetami magnetofonowymi – ot, czerwona budka w których najczęściej widzi się stosy makulatury z politycznym bełkotem, a tym razem witryny przepełnione były plastikowymi boksami z gamą kolorowych okładek. Dance, pop, rock, disco polo, mało singli, ale całe zastępy rodzimych i zagranicznych składanek – choć wybór był ogromny to cel wędrówki był z góry ustalony: Music For The Jilted Generation. No Good, Voodoo People, Poison, znane nam ze zgrywek Break & Enter. To były czasy, gdy nie można było sobie na zawołanie wyszukać utworu i słuchać do upadłego, dostępu do internetu nie miał nikt, a jedynym źródłem różnorodnej muzyki były stacje radiowe i telewizyjne. Mimo iż owi młokosi mogli kupić dwa różne albumy i odegrać je sobie wzajemnie, to obaj chcieli mieć oryginalne wydanie dla siebie. To był szacunek dla pracy zespołu.
Jeśli Liam Howlett był mózgiem The Prodigy, to Keith Flint był jego sercem, duszą, ekspresją sceniczną, tym pozytywnym wariatem porywającym publiczność do tańca. Był jednym z symboli buntu lat dziewięćdziesiątych, zwłaszcza gdy zaczął eksperymentować ze swoim imidżem. Rozpoczynał jako tancerz zespołu, a jego wygibasy w teledyskach sprawiały że nieskoordynowane dzieciaki miały powycierane dziury w skarpetach, próbując odwzorować jego ruchy w domowych warunkach. Grał w zespole rolę błazna, na teledyskach najczęściej ktoś się nad nim znęcał, co niespecjalnie zdawało mu się przeszkadzać. Z czasem coraz częściej sięgał po mikrofon, czego dobitnymi przykładami są Breathe i Firestarter. To właśnie na teledyskach towarzyszących singlom z albumu The Fat Of The Land szerszemu światu Flint ukazał się z nową fryzurą: długie kudły ustąpiły miejsca charakterystycznym różkom z wygolonym środkiem. W obecnych czasach dziwadeł mamy od zatrzęsienia, a nawet można zaryzykować tezę iż to właśnie na wyścigu pokraczności i kontrowersyjności artyści próbują się wybić. Gdzieś to jednak się zaczęło, skądś wypłynął ten strumyczek. Agresywna muzyka, chaotyczny taniec, teledyski banowane w stacjach telewizyjnych, a na przedzie on – Keith Flint, wytatuowany, wymalowany, wygolony dziwak z wywalonym językiem. I ku oburzeniu dorosłych: uwielbiany przez młodocianych buntowników.
Gdy wieńczyłem ów felerny dzień posiedzeniem w sali tronowej w radyjku rozbrzmiał jeden z najbardziej charakterystycznych dla mnie utworów jakie istnieją: No Good (Start The Dance) – to Trójka w wieczornej audycji oddawała tribute. Ciekawy wybór – pomyślałem. Żegnając Keitha zdecydowałbym się raczej puścić kawałek, w którym choćby słychać jego głos. Być może jednak to celowy ruch, mający na celu naprowadzenie słuchaczy na źródło. Zresztą Flint był wtedy tancerzem formacji, co w teledysku No Good nie omieszkał pokazać, a więc decyzja się broni. Dalej rozbrzmiał jednak Narayan – kolejny utwór, w którym wokal udzielany był gościnnie, choć cudny to jednak bardziej niszowy, wniosek: był to osobliwy wybór radiowego prowadzącego. Ale moment, na końcu kawałka na albumie znajduje się przejście do następującego bezpośrednio po nim Firestartera, który Keith Flint dominuje swym głosem, jak i prezencją w teledysku – to musi być to, taki jest plan audycji, nie ma lepszego utworu na pożegnanie. I rzeczywiście kończy się melancholijny Narayan, wchodzi perkusja wyraźnie sygnalizująca iż przechodzimy w nowy etap płyty, i gdy w końcu docieramy do miejsca w którym pojawić się ma charakterystyczny sampel zabawę przerywa prowadząca, rzucając kilka ogólnych zdań na zakończenie segmentu. Wtedy to niczym obuchem dotarło do mnie: skoro w takim momencie odrobina researchu sprawia problem, to co nas czeka w następnych dekadach? Czy to wszystko nie rozpłynie się wśród kiczu, naśladowców, przemysłu robienia kasy, czy wszystkie nasze wspomnienia zostaną w przestrzeni publicznej zastąpione ogólnikami? Czy będziemy kolejne etapy tylko odhaczać dla formalności, nie spoglądając wstecz aby dostrzec coś więcej niźli tylko powtarzana co dzień playlista wyświechtanych banałów pasujących do bieżącej mody?
Oficjalne informacje są jednoznaczne: samobójstwo. Wbrew pozorom rzadko jest to odejście na własnych warunkach, a już na pewno nie jest to rozwiązanie romantyczne – świat biznesu to moralna speluna, maszynka do mięsa, wypełniona pustymi spojrzeniami na ludzkie problemy, choć osób wokół jest mnóstwo, to tak często słyszymy o samotnych sławach gnijących od środka. Nie wiem jaki prywatnie był Flint, czy zasługuje na laurki tudzież czy powinien być pokazywanym jako przestroga. Wiem, że chcę zapamiętać go jako energicznego faceta, który rozbujał moje dzieciństwo i dawał ukojenie w trudnych chwilach dawką ekspresyjnej muzyki.
Keith, wariacie, dzięki za wszystko.
Naczelny. Pismak. Kolekcjoner. Entuzjasta bijatyk, filmowych adaptacji i automatów arcade. Frytki posypuje majerankiem.