„Spokojnie, bez nerwów, zacznijmy od początku.” – szepnęli fani, kryjąc białe od uścisku pięści, gdy Ostatni Rycerz rozwiał resztki nadziei na film godny marki Transformers.
Bumblebee cofa nas w zamierzchłe czasy późnych lat 80., gdy większość aktywności interpersonalnych wykonywało się poza domem. Film podąża utartym szlakiem: obcy trafia na Ziemię, traci pamięć i zaprzyjaźnia się z przypadkowo spotkanym tubylcem, który pomaga mu się ukryć. Charlie to przeciętna nastolatka zmagająca się z trudami dnia codziennego, którą poznajemy w przededniu osiemnastych urodzin. Dziewczyna mimo upływu lat nadal nie może pogodzić się ze śmiercią ojca, toteż gdy na jej drodze pojawia się zagubiony robot rodzi się między nimi więź dwojga osamotnionych w swych tragediach postaci. Zarys budowania relacji mieliśmy we wcześniejszych podejściach adaptowania Transformerów z Shią LeBeoufem, aczkolwiek tu mamy czas na to aby wprowadzić widza w poznawanie świata oraz ukazać że przyjaźń, jaka rośnie między głównymi bohaterami, jest wiarygodna, gdyż w sposób naturalny wynika ze zdarzeń jakie widzimy na ekranie. Problem jednakże leży gdzie indziej…
Gdy na planszy pojawia się druga strona konfliktu szybko zdajemy sobie sprawę iż czegoś nam tutaj brakuje. Na pozaziemskiej technologii chętnie położyłyby swe łapska wojsko oraz agencje rządowe, a za uciekinierem z Cybertronu podąża grupa pościgowa, mająca za zadanie wydusić z niego kluczowe informacje wojenne. W międzyczasie Charlie i Bumblebee bawią się w najlepsze, szwędając z miejsca na miejsce, praktykując ziemskie obyczaje, popełniając przestępstwa… No tak, hihi, chociażby beztrosko dewastując czyjąś własność i uciekając przed policją – przezabawne! Nie zapomniano też pokazać, że ten oto zaawansowany technologicznie żołnierz po utracie pamięci zachowuje się jak dziecko, kompletnie nie kontrolując swoich emocjonalnych zachowań. Jak zapewne można się domyślić zmierzam do jednej konkluzji: bohaterowie po prostu nie mają określonego celu w filmie i tylko przez przypadek (za pomocą pewnej długiej i głupawej sceny) fabuła jest pchnięta do przodu. I to jest chyba największa bolączka: duża część filmu jest praktycznie o niczym, a między kluczowymi wydarzeniami poruszamy się za pomocą licznych skrótów fabularnych.
Warto także nadmienić, iż film rozpoczął jako prequelowy spin-off do Transformerów, jakie od 2007 roku wychodziły spod ręki Michaela Bay’a, aczkolwiek coraz częściej mówi się iż Bumblebee zapoczątkować ma reboot. Czy będzie miękki, czy twardy – to wyjdzie w praniu. Faktem jednak jest, iż przy jego kręceniu ekipa podeszła ostrożnie, ani nie forsując nowych rozwiązań, ani nie przekreślając fabuły dotychczasowych filmów. Wszystko co zostało ukazane można zarówno zgrabnie podczepić pod istniejące uniwersum, jak i swobodnie wypracować coś nowego. Tego typu niepewność nie mogła pomóc obrazowi, gdyż jest to swego rodzaju eksperyment, lecz twórcy obawiali się odważniej wyściubić nosa – to czuć, że zagrali w bezpiecznej tonacji. Nie mniej jednak film ogląda się przyjemnie aż do samego końca i nawet gdy chcielibyśmy spędzić czas z postaciami w innych proporcjach, to nie dłuży nam się, nie męczy, a to chyba mimo wszystko jest najważniejsze.
Obsadzenie Hailee Steinfeld w roli głównej okazało się strzałem w dziesiątkę. Grana przez nią Charlie Watson po prostu daje się lubić, sympatyzujemy z nią od samego początku, widzimy w jej poczynaniach własne rozterki z otaczającym światem gdy byliśmy w jej wieku. Rola była o tyle trudniejsza, iż aktorki nie było jeszcze na świecie gdy na kalendarzu widniał rok, w jakim rozgrywa się fabuła filmu (1987), a który to wielu fanów Transformers może akurat z własnych doświadczeń pamiętać. Wszystko co robi wydaje się takie… normalne, naturalne, bez potrzeby spektakularności, durnych żartów czy wykrzykiwania. Być może właśnie przyziemne podejście jest tym najlepszym dla filmów poświęconych konkretnym genezom – na pewno w przypadku Bumblebee Hailee jako główna bohaterka sprawdziła się idealnie.
Towarzyszem przygód z czasem staje się Memo, grany przez Jorge’a Lendeborga Jr., który na szczęście nie jest kolejnym krzykliwym i panikującym kumplem, do jakiego zdążyły nas poprzednie filmy przyzwyczaić. Postać umiejętnie wpisana jest w scenariusz, uzupełniając Charlie i wspierając ją, a jednocześnie nie wychodząc przed szereg i nie absorbując uwagi widza. To mimo wszystko trzeba umieć zagrać i młody aktor fajnie wykazał się w tej roli. Troszkę więcej spodziewałem się po postaci Agenta Burnsa, w którego wciela się John Cena – ot, typowy żołnierz z moralnym kompasem, który postępuje według przepisów do czasu aż nie trzeba ich złamać. Co miał Cena zagrać to zagrał, acz nie była to rola w której mógłby się wykazać. Tak zresztą można powiedzieć także o większości ról drugiego i trzeciego planu: czy mają być sympatyczni, irytujący, bezwzględni, maniakalni, roztargnieni czy po prostu być wypełniaczem międzyscenowym – wszyscy wykonują swoją robotę wiarygodnie i bez zastrzeżeń.
Osobny akapit warto poświęcić samym robotom. O ile tytułowy bohater zbyt wiele nie mówi, a pojawiające się tu i ówdzie cameo służą jedynie za ozdobnik, to dwójka głównych antagonistów jest ozdobą tego filmu. Angela Bassett jako głos Shatter oraz Justin Theroux jako Dropkick czynią każdą scenę z dwójką Decepticonów intrygującą poprzez prezentowaną na ekranie synergię i interakcję z nowym dla nich ziemskim otoczeniem. Fani serii Beast Machines odnajdą w nich ducha duetu Strika-Obsidian, aczkolwiek ze zdecydowanie większą ilością dialogów. Mnóstwo w nich osobowości, wyrazistości, mogą posłużyć jako przykład dla przyszłych filmów w jaki sposób wykorzystać ograniczony czas ekranowy na zbudowanie charakterów. Duża w tym rola aktorów głosowych.
Choć filmy Transformers niezbyt często wciągały nas skomplikowaną fabułą i porywającymi dialogami, to jednego nie można było im odmówić: były zawsze niesamowicie widowiskowe. Gdy więc w zapowiedziach oraz zwiastunach Bumblebee otrzymaliśmy obietnicę dłuższej wizyty na Cybertronie każdy fan momentalnie był na pokładzie. Jak to wyglądało w rzeczywistości? Cóż, zdania z pewnością w tej kwestii będą podzielone. Oglądając scenę na planecie transformerów po raz pierwszy nie byłem specjalnie zachwycony: niby to są te nasze niezapomniane designy pierwszej generacji, ale jakoś nie mogłem porzucić wrażenia że wyglądają zbyt kreskówkowo i że właśnie patrzę na intro wzięte wprost z gry War For Cybertron. Za drugim razem zacząłem dostrzegać mnogość detali i jakość filmową, jednakże nadal nie czułem że oglądam docelowo film aktorski. Nie wiem, może to kwestia zbyt wielu kolorów, może przyzwyczaiłem się do Bayformerowych designów, jednakże chyba już rozumiem proces myślenia gdy zapadała decyzja o odejściu od bajkowego wyglądu. Znam jednak osoby, które mają zgoła odmienne zdanie na ten temat.
Gdy przychodzi nam jednak degustować się transformerami wkomponowanymi w świat ludzi to tu jak zwykle odwalono kawał rewelacyjnej roboty. Fakt, że blaszaki nie przesypują nam się przed nosem tuzinami jak w poprzednich filmach pozwala nam podziwiać ich detale w wielu mniej dynamicznych, stonowanych ujęciach, bez trzęsącej się kamery czy kotłujących się efektów. Nowy design Bąbla, nawiązujący do oryginalnych źródeł z Volkswagenem Beetle za tryb alternatywny, aczkolwiek inaczej rozłożony po ciele, jest świetnie zaprojektowany. Jeśli zaś chodzi o zachowanie, mimikę, gestykulację to jest ona na rewelacyjnym poziomie – Autobot nie potrzebuje nic mówić aby można było zrozumieć jego uczucia. Z przyjemnością patrzy się na większość jego scen, jest przeuroczy.
To co mi przypadło do gustu to lokacje odwiedzane na całej rozciągłości filmu. Nie skaczemy z miasta na pustynię, nie prujemy autostradami czy nie pojawiamy w losowych miejscówkach żeby popisać się efekciarską dewastacją rozpoznawalnego zabytku. Nie, tutaj każdy z prezentowanych obszarów jest spójny i rzeczywiście czuć, że akcja filmu dzieje się w konkretnej miejscowości – można sobie każdą z nich wyobrazić jako dzielnicę czy element okolicy. Dzięki temu zachowany zostaje element intymności, prywatności, życia na uboczu – niby nic, ale w filmie poświęconym ukrywającemu się obcemu jednolitość regionu wzmacnia pożądany przekaz.
O muzyce wypada raczej tylko wspomnieć, choć stoi za nią nie byle kto, bo Dario Marianelli (Duma i uprzedzenie, Pokuta, Anna Karenina). Jeśli oczekujemy nakręcającej ścieżki dźwiękowej z dynamicznym rytmem i uniesionymi chórkami niczym w poprzednich filmach to udać się powinniśmy pod inny adres. W Bumblebee mamy do czynienia w głównej mierze ze spokojnym, przygodowym filmem, toteż ścieżka dźwiękowa stanowi wyważone i stonowane tło, które nie przesłania wydarzeń z ekranu. Nie będę jednak ukrywał, iż brakowało mi tego muzycznego zaczepienia – skoro już do tematu podeszliśmy z innego kąta to i muzycznie można było poeksperymentować, chociażby dając jakiś rozpoznawalny motyw przewodni dla bohatera. A tak to w sumie przepływamy przez film i nic nie zostaje w pamięci.
Genezy z reguły najciekawiej się ogląda przy pierwszym podejściu, gdyż bazują one na elementach tajemniczości i zagadkowości, zwłaszcza jeśli chodzi o obcych z innej planety. Gdy znamy całą opowieść to czar mija i niektóre elementy zwyczajnie chcemy pominąć. W końcu ile razy można oglądać przeciętny dzień nastolatki, dorabiającej do kieszonkowego, słuchającej mądrości rodziców czy zbierającej dokuczliwości od rówieśników? Nawet w najsłabszym filmie Bayformers byliśmy w stanie wyszukać te kilka widowiskowych, epickich scen wartych kilkukrotnego obejrzenia. W Bumblebee owszem otrzymaliśmy sporo scen akcji, jednakże zdecydowanie na mniejszą skalę, a z racji na brak solidnego wątku fabularnego mamy wrażenie że niewiele się między starciami dzieje. Zbyt mało jest też interakcji pomiędzy robotami abyśmy mogli do filmu powracać fragmentarycznie, analizować, roztaczać fanowskie wizje. Być może zatem obejrzymy ten film ponownie gdy pokazywać go będziemy rodzinie lub znajomym, aczkolwiek bez tego typu motywacji własny czas raczej będziemy lokować w innych rozrywkach.
Film podzielił zarówno fandom, jak i przeciętnych widzów kina akcji – i nie ma w tym nic złego. Uznawanie go za najlepszy z serii Transformers tylko dlatego, że najbliżej mu do oryginału, uważam jednak za nieporozumienie. To bardziej efekt zmęczenia wtórnymi oraz coraz słabszymi kontynuacjami pierwotnej serii Michaela Bay’a, stąd w takim kontraście Bumblebee wypada po prostu świeżo i przystępnie. Jeżeli miałbym wybierać drogę, którą bym dla Transformerów preferował, to zdecydowanie opowiedziałbym się mimo wszystko za nowym, spokojniejszym podejściem – Travis Knight wyłożył solidne fundamenty pod reboot. Oby wytwórnia nie spanikowała przeciętnymi wynikami box office i nie skusiła się aby ponownie pójść w zdominowane wybuchami wizualne bełty.
- Tytuł: Bumblebee
- Gatunek: akcja, adaptacja, przygodowy, science fiction
- Rok wydania: 2018
- Reżyser: Travis Knight
- Scenariusz: Christina Hodson
- Obsada: Hailee Steinfeld, John Cena, Jorge Lendeborg Jr., John Ortiz, Jason Drucker, Pamela Adlon, Angela Bassett, Justin Theroux
- Studio: Allspark Pictures, Di Bonaventura Pictures, Tencent Pictures, Bay Films, Paramount Pictures
Naczelny. Pismak. Kolekcjoner. Entuzjasta bijatyk, filmowych adaptacji i automatów arcade. Frytki posypuje majerankiem.